środa, 28 marca 2018

Projekt X. Rozdział 1: Joanna, rozdział 2: "Sokół",

Projekt X. Rozdział 1: Joanna, rozdział 2: "Sokół",

Roz­dział 1. Jo­an­na.
Pol­ska, ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­ty drugi rok. Mię­dzy drugą a trze­cią go­dzi­ną nocy, w pod­war­szaw­skiej willi eme­ry­to­wa­ne­go ge­ne­ra­ła Ja­now­skie­go od­by­wa­ły się dan­tej­skie sceny. Na pierw­szym pię­trze, w ga­bi­ne­cie przy biur­ku, były woj­sko­wy sie­dział zwią­za­ny na krze­śle w roz­cheł­sta­nym szla­fro­ku. Miał opuch­nię­tą, za­krwa­wio­ną twarz.
W po­miesz­cze­niu pa­no­wał wiel­ki ba­ła­gan. Na ziemi le­ża­ły rze­czy, po­wy­wa­la­ne z sza­fek i szu­flad. W po­ko­ju poza tor­tu­ro­wa­nym prze­by­wa­ły trzy za­ma­sko­wa­ne po­sta­cie. Na gło­wach mieli ko­mi­niar­ki, ubra­ni byli w czar­ne skó­rza­ne kurt­ki i rę­ka­wicz­ki. Jeden na­past­nik trzy­mał w ręku pi­sto­let z tłu­mi­kiem, wy­ce­lo­wa­ny w skroń ofia­ry, drugi dusił po­szko­do­wa­ne­go za­bar­wio­nym na czer­wo­no wor­kiem fo­lio­wym, trze­ci zaj­mo­wał się we­ry­fi­ka­cją i pa­ko­wa­niem zna­le­zio­nych w po­ko­ju do­ku­men­tów.
– Mamy to, co trze­ba.– po­wie­dział jeden z wła­my­wa­czy, pa­ku­jąc pa­pie­ry do czar­nej torby tu­ry­stycz­nej.
-Zo­sta­ło jesz­cze coś?!- krzyk­nę­ła do ofia­ry druga za­ma­sko­wa­na po­stać, jed­no­cze­śnie ude­rza­jąc go kolbą pi­sto­le­tu w czasz­kę. Ge­ne­rał zawył z bólu.
-Too… wszyst­ko.-od­sap­nął z tru­dem ka­to­wa­ny czło­wiek.
-Do­brze zatem nie mamy o czym wię­cej gadać.– po­wie­dział cy­nicz­nie agre­sor, dając znak głową do to­wa­rzy­sza, sto­ją­ce­go za krze­słem z ofia­rą. Ten ści­snął fo­lio­wym wor­kiem głowę woj­sko­we­go i za­czął go dusić. Spo­nie­wie­ra­ny męż­czy­zna ostat­kiem sił pró­bo­wał się bro­nić. Rzu­cał się cha­otycz­nie na krze­śle. Po chwi­li ciało opa­dło bez­wład­nie.
W przed­po­ko­ju mi­nę­li mar­twe­go psa rasy wyżeł, le­żą­ce­go w ka­łu­ży krwi.
W ła­zien­ce znaj­do­wał się czwar­ty zbrod­niarz. Trzy­mał na musz­ce pi­sto­le­tu z tłu­mi­kiem żonę ge­ne­ra­ła czter­dzie­sto­let­nią sza­tyn­kę oraz dwój­kę dzie­ci, chło­piec i dziew­czyn­ka mieli po osiem i dzie­sięć lat. Klę­cze­li przed na­past­ni­kiem ze zwią­za­ny­mi w tyle rę­ka­mi i za­kne­blo­wa­ny­mi usta­mi.
Para agre­so­rów po­de­szła z dwóch stron do to­wa­rzy­sza. Kom­pan z lewej na­chy­lił się w kie­run­ku jego ucha i szep­nął.
-Za­łatw ich.
Opraw­ca trzy­mał wy­ce­lo­wa­ną broń w twa­rze prze­ra­żo­nych dzie­ci. Pró­bo­wał na­ci­snąć spust, nie mógł. W oczach ofiar po­ja­wi­ły się łzy.
-Na co cze­kasz? Zabij ich!- po­ga­niał krzy­ka­mi ko­le­ga z pra­wej.
Zde­ner­wo­wa­ny na­past­nik stał znie­ru­cho­mia­ły. Ko­le­dzy za jego ple­ca­mi po­pa­trzy­li po sobie po­ro­zu­mie­waw­czo. Wy­ce­lo­wa­li broń w uwię­zio­ne dzie­ci oraz ko­bie­tę i do­ko­na­li eg­ze­ku­cji.
Po chwi­li czte­ry za­ma­sko­wa­ne po­sta­cie wy­szły z willi, kie­ru­jąc się do swo­je­go czar­ne­go, te­re­no­we­go auta.
Po­pę­dza­li szturch­nię­cia­mi, wy­raź­nie sko­ło­wa­ne­go i roz­trzę­sio­ne­go nie­do­szłe­go za­bój­cę. Wsie­dli do Suva i od­je­cha­li.
Roz­dział 2. „Sokół".
Wal­de­mar Czar­nec­ki był speł­nio­nym za­wo­do­wo męż­czy­zną w kwie­cie wieku. Mając czter­dzie­ści pięć lat, pro­wa­dził ele­ganc­ką i świet­nie pro­spe­ru­ją­cą re­stau­ra­cję „Sokół".
Pry­wat­nie był ci­chym, skrom­nym czło­wie­kiem, szczu­płym, śred­nie­go wzro­stu sza­ty­nem, krót­ko ostrzy­żo­nym z pre­cy­zyj­nie przy­strzy­żo­ny­mi wą­sa­mi.
Jego re­stau­ra­cja znaj­do­wa­ła się w nie­zwy­kle atrak­cyj­nym miej­scu, bli­sko Sejmu.
Lokal był prze­stron­ny o ja­snym wnę­trzu, duże okna zdo­bi­ły żółte za­sło­ny. Re­stau­ra­cja skła­da­ła się z sali głów­nej i dwóch ma­łych salek po­ło­żo­nych obok sie­bie, dla klien­tów ce­nią­cych sobie pry­wat­ność. Przy wej­ściu do kuch­ni znaj­do­wał się sty­lo­wy dę­bo­wy bar z wy­so­ki­mi krze­sła­mi.
Praca w kuch­ni za­czy­na­ła się ran­kiem od przy­go­to­wa­nia skład­ni­ków i pół­pro­duk­tów dla ca­łe­go menu, uwzględ­nia­jąc co­dzien­ną ilość wy­da­wa­nych por­cji. Każdy skład­nik po­traw, po­cząw­szy od mięsa, przez wa­rzy­wa i zioła mu­siał być w pod ręką. Dania takie jak bu­lion go­to­wa­no wcze­śniej, mięso kro­jo­no i ma­ry­no­wa­no. Sosy, część de­se­rów i przy­sta­wek przy­go­to­wy­wa­no przed po­ja­wie­niem się gości. Go­to­we, schło­dzo­ne pół­pro­duk­ty cze­ka­ły na ku­cha­rzy. Gdy po­ja­wi­ło się od­po­wied­nie za­mó­wie­nie, pra­cow­ni­cy kuch­ni przy­go­to­wy­wa­li tylko to, czego nie dało się zro­bić wcze­śniej. Sma­ży­li mięso, go­to­wa­li ma­ka­ron, wbi­ja­li jajka na pa­tel­nię.
Ku­cha­rze dzie­li­li sta­no­wi­ska pracy mię­dzy sie­bie. Po­dział od­by­wał się na kuch­nię „zimną”, „cie­płą” oraz de­se­ry. Na bie­żą­co pil­no­wa­no zgod­ność dania z za­mó­wie­niem, dba­jąc by go­ście z tego sa­me­go sto­li­ka, do­sta­wa­li je­dze­nie jed­no­cze­śnie.
Tego dnia, w so­bo­tę po po­łu­dniu, nie było du­że­go ruchu. Na głów­nej sali oj­ciec z dziec­kiem spo­ży­wa­li po­si­łek, w małym sa­lo­ni­ku ba­wi­ło się mał­żeń­stwo z par­tii Po­ro­zu­mie­nie Le­wi­cy, młode gwiaz­dy lewej stro­ny sceny po­li­tycz­nej.
Przy­stoj­ny męż­czy­zna, o za­dba­nych blond wło­sach Ja­nusz Słod­ki w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze za­mó­wił
pla­stry ło­so­sia wę­dzo­ne­go dymem z drzew owo­co­wych po­da­ne z gril­lo­wa­nym serem kozim, kon­fi­tu­rą z ka­pu­sty wło­skiej i ka­pa­ra­mi.
Bru­net­ka Alek­san­dra w ele­ganc­kiej czar­nej su­kien­ce wy­bra­ła z menu sa­łat­kę ce­sar­ską z pi­kant­ną, gril­lo­wa­ną pier­sią kur­cza­ka za­gro­do­we­go i do­mo­wy­mi pa­lusz­ka­mi gris­si­ni. Do po­sił­ku Ja­nusz za­mó­wił wino Po­me­rol, rocz­nik ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­ty, któ­re­go cena sta­no­wi­ła rów­no­war­tość śred­niej wy­pła­ty mie­sięcz­nej w Pol­sce. Zo­sta­wi­li uchy­lo­ne drzwi do salki.
Wal­dek przy­po­mniał sobie o spa­lo­nej ża­rów­ce na bocz­nej ścia­nie w po­ko­ju obok. Po­sta­no­wił ją wy­mie­nić bez po­mo­cy dra­bi­ny.
Za­czął wspi­nać się po na­roż­ni­ku, żeby wy­mie­nić ża­rów­kę. Wy­szu­ki­wał dłoń­mi wgnie­ce­nia w me­blach do opar­cia, przy­lgnął twa­rzą do ścia­ny. Wtedy usły­szał część roz­mo­wy od­by­wa­ją­cej się z przy­le­głe­go po­ko­ju.
-Dziś będą fa­jer­wer­ki. Uwalą firmę „Bajt”, Mi­ni­ster­stwo Fi­nan­sów ukrę­ci­ło bat na nich już parę mie­się­cy temu– mówił męż­czy­zna.
-Ha ha, sły­sza­łam, że Paweł Wła­dy­sław miał chrap­kę na jego część tortu. Szcze­gól­nie za­le­ża­ło mu na eks­por­cie kom­pu­te­rów do Rosji– od­po­wie­dzia­ła roz­we­se­lo­na ko­bie­ta.
Wal­dek prze­ra­ził się tym, co usły­szał, znał firmę "Bajt", serce za­czę­ło mu moc­niej bić. Wy­mie­nił ża­rów­kę, naj­szyb­ciej jak po­tra­fił i cicho opu­ścił salkę.
Kiedy Wal­de­mar wró­cił zmę­czo­ny do domu, do­szły do niego od­gło­sy za­ba­wy z sa­lo­nu. Bie­siad­ni­cy, gdy usły­sze­li, że męż­czy­zna po­wró­cił, przy­wi­ta­li go ser­decz­ny­mi okrzy­ka­mi. Na ka­na­pie koło sto­li­ka przed te­le­wi­zo­rem sie­dzia­ły czte­ry osoby. Blon­dyn­ka, żona San­dra, zaj­mu­ją­ca się domem, na­sto­let­nia córka Wik­to­ria uczęsz­cza­ją­ca do pry­wat­nej uczel­ni. To­wa­rzy­szy­ła im sio­stra żony szczu­pła, krót­ko ostrzy­żo­na sza­tyn­ka Beata i jej mąż do­brze zbu­do­wa­ny, ły­sie­ją­cy na czole pra­cow­nik Mi­ni­ster­stwa Fi­nan­sów, Hen­ryk.
Mał­żon­ka po­zna­ła Wal­de­ma­ra, jak był peł­nym pasji ku­cha­rzem w barze mlecz­nym. Pra­co­wał za dwóch. Przy­go­to­wy­wał tra­dy­cyj­ne dania kuch­ni pol­skiej. Sta­rał się je uroz­ma­icać, we­dług wła­snych pa­ten­tów, nie za­wsze spo­ty­ka­ło się to z apro­ba­tą klien­tów i ko­le­gów z pracy.
San­dra za­glą­da­ła tam po dro­dze z zajęć na uczel­ni. Wal­dek nie krył, że mu się po­do­ba­ła. Za­wsze do za­mó­wio­nych przez nią po­traw do­kła­dał od sie­bie skład­nik eks­tra. Potem z cie­ka­wo­ścią pytał, jak jej sma­ko­wa­ło. Spodo­ba­ła jej się ta za­ba­wa i stała się re­gu­lar­nym go­ściem. Ujął ją po­god­nym na­sta­wie­niem, pra­co­wi­to­ścią. Była prze­ko­na­na, że ma dobre serce. Po­bra­li się po krót­kim okre­sie na­rze­czeń­stwa. Ich ślub był po­łą­cze­niem dwóch świa­tów. On po­cho­dził ze skrom­nej rze­mieśl­ni­czej ro­dzi­ny. Ona do­ra­sta­ła w bo­ga­tym domu dzia­ła­cza par­tyj­ne­go, obec­nie pre­ze­sa spół­dziel­ni ele­ganc­kie­go osie­dla.
Nie­dłu­go po ślu­bie po­sta­no­wi­ła speł­nić ma­rze­nie męża o wła­snej re­stau­ra­cji. Tata wy­ło­żył pie­nią­dze i za­pew­nił re­kla­mę wśród miej­sco­wej elity. W nowej re­stau­ra­cji młody mał­żo­nek miał pełną swo­bo­dę.
Od­wie­dza­ją­cy po­li­ty­cy pro­po­no­wa­li mu różne przy­słu­gi, Wal­dek się przed tym wzbra­niał. Córka się z tego śmia­ła.
Pa­trzy­ła z wyż­szo­ścią na ojca, była roz­piesz­czo­na i py­ska­ta. Trzy­ma­ła się z matką, wy­po­mi­na­ła tacie, że wszyst­ko za­wdzię­cza żonie.
W te­le­wi­zji po­ka­zy­wa­no scenę za­trzy­ma­nia biz­nes­me­na zaj­mu­ją­ce­go się han­dlem kom­pu­te­ra­mi. Był pro­wa­dzo­ny z rę­ka­mi sku­ty­mi z tyłu przez za­ma­sko­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy. Inni po­li­cjan­ci ce­lo­wa­li do niego z broni au­to­ma­tycz­nej. Był bru­tal­nie po­py­cha­ny.
Wokół sceny akcji krą­ży­li re­por­te­rzy, coraz bar­dziej przy­bli­ża­jąc obiek­ty­wy kamer do aresz­to­wa­ne­go i przy­sta­wia­jąc mu mi­kro­fo­ny do twa­rzy.
Męż­czy­zna był za­szczu­ty i zszo­ko­wa­ny.
Wal­dek w za­trzy­ma­nym roz­po­znał daw­ne­go zna­jo­me­go Romka Zie­miń­skie­go.
Pa­no­wie znali się od dzie­ciń­stwa, cho­dzi­li razem do klasy w szko­le pod­sta­wo­wej, na stu­diach ich drogi się ro­ze­szły.
Zgro­ma­dze­ni go­ście, wraz z żoną i córka nie po­sia­da­li się z ra­do­ści.
-Ja­kie prze­stra­szo­ne bie­dac­two– ko­men­to­wa­ła we­so­ło Wik­to­ria.
Hen­ryk cie­szył się tym bar­dziej, bo w prze­ję­tej fir­mie żona miała za­pew­nio­ną in­trat­ną po­sa­dę.
-Szach mat, szyb­ka akcja i klient ska­so­wa­ny. Tak to się robi!- krzy­czał do te­le­wi­zo­ra pod­nie­co­ny męż­czy­zna. Ode­pchnął kie­li­szek, chwy­cił bu­tel­kę al­ko­ho­lu i za­czął jej za­war­tość gwał­tow­nie wle­wać do gar­dła. Ko­bie­ty śmia­ły się do roz­pu­ku, za­sła­nia­jąc usta.
Wal­dek uda­wał ra­dość z nimi, ale go­to­wa­ła się w nim krew. W głębi ducha po­przy­siągł dzia­łać.
Całą nie­dzie­lę spę­dził w sy­pial­ni. Było mu przy­kro, żonie i córce po­wie­dział, że ma za­tru­cie po­kar­mo­we.
Córka wy­ko­rzy­sta­ła mo­ment, żeby do­gryźć ojcu. Za­śmia­ła się do matki, gdy przy­szły od­wie­dzić Wald­ka w po­ko­ju.
-Ha ha, ledwo po­wą­chał wódki i już za­nie­mógł, a wujek Hen­ryk po­tra­fi pić trzy dni i nic mu nie jest. Ha ha.
Ucie­szo­na ro­dzi­ciel­ka po­gła­ska­ła ją po ra­mie­niu, za­my­ka­jąc drzwi.
Męż­czy­zna za­sta­no­wił się, czy do­brze wy­cho­wał córkę.
Na­stęp­ne­go dnia Wal­dek przy­szedł do pracy wy­ci­szo­ny i sku­pio­ny. Uni­kał jak mógł, roz­mów z pra­cow­ni­ka­mi i klien­ta­mi.
Wie­czo­rem jeden z sa­lo­ni­ków był za­re­zer­wo­wa­ny przez ge­ne­ra­ła Po­pe­cia, za­zwy­czaj od­wie­dzał go w to­wa­rzy­stwie ochro­nia­rzy i mil­czą­ce­go ge­ne­ra­ła ro­syj­skie­go, który za­wsze na­pa­wał prze­ra­że­niem ob­słu­gę i klien­tów.
Go­dzi­nę przed za­mknię­ciem do lo­ka­lu przy­by­ła pię­cio­oso­bo­wa grupa. Pol­ski i ro­syj­ski ge­ne­rał w to­wa­rzy­stwie trój­ki ochro­nia­rzy od razu skie­ro­wa­li się do za­re­zer­wo­wa­ne­go sa­lo­ni­ku. Otyły Ro­sja­nin, o czer­wo­nej ska­mie­nia­łej twa­rzy, jako je­dy­ny w to­wa­rzy­stwie ubra­ny był w wyj­ścio­wy mun­dur woj­sko­wy. Resz­ta grupy no­si­ła ele­ganc­kie gar­ni­tu­ry.
Na przy­wi­ta­nie zna­nych gości za­zwy­czaj wy­cho­dził Wal­dek, tym razem wy­słał kel­ne­ra, sam scho­wał się za ścia­ną przy kuch­ni.
Po chwi­li, gdy pra­cow­nik wró­cił z za­mó­wie­niem, Wal­dek po­sta­no­wił od­wie­dzić gości.
-Mó­wi­łem, że ko­bie­ty nie na­da­ją się do tej jed­nost­ki– tu ge­ne­rał Popeć prze­rwał wy­po­wiedź, wi­dząc wcho­dzą­ce­go Wald­ka.
Po przy­wi­ta­niu, wy­mia­nie kom­ple­men­tów re­stau­ra­tor udał, że strą­cił ser­wet­kę. Gdy się schy­lił, żeby ją pod­nieść, bły­ska­wicz­nie wy­su­nął z rę­ka­wa dyk­ta­fon i wsa­dził go pod grubą kłodę łą­czą­cą nogi stołu.
Z Wal­de­ma­rem roz­ma­wiał pol­ski woj­sko­wy, Ro­sja­nin sie­dział, mil­cząc, od czasu do czasu kiwał głową na po­twier­dze­nie, przy­ta­ku­jąc "da".
Po krót­kiej kon­wer­sa­cji re­stau­ra­tor wró­cił do swo­ich obo­wiąz­ków.
Cały czas cze­kał zde­ner­wo­wa­ny, kiedy wyjdą. Nie mógł usie­dzieć na miej­scu.
Zo­stał w lo­ka­lu tylko z jed­nym kel­ne­rem Jan­kiem. Był to młody dwu­dzie­sto­jed­no­let­ni chło­pak. Chudy blon­dyn, krót­ko ostrzy­żo­ny, lekko ner­wo­wy.
Sły­szał, że jego oj­ciec zo­stał za­bi­ty po woj­nie. Wy­cho­wa­ła go sa­mot­nie matka, mimo że miała pro­ble­my ze zna­le­zie­niem pracy. Jan­ko­wi ledwo udało się skoń­czyć szko­łę.
Uwie­rzył w tego chło­pa­ka, cho­ciaż inni mu to od­ra­dza­li. Gdy w końcu woj­sko­wi ze świtą opu­ści­li lokal, Wal­de­mar szyb­ko po­biegł do sali. Z prze­ra­że­niem od­krył, że dyk­ta­fon znik­nął.
Janek po­szedł wy­rzu­cić śmie­ci, gdy do re­stau­ra­cji wtar­gnął jeden z ochro­nia­rzy ge­ne­ra­ła.
Wal­de­mar ko­ja­rzył go, był człon­kiem ostrej kom­pa­ni Mie­czy­sła­wa Kap­cia, sza­rej emi­nen­cji Bel­we­de­ru.
-Zgu­bi­łeś coś?!- krzyk­nął osi­łek, ści­ska­jąc jedną ręką szyję Wald­ka, drugą przy­kła­dał mu do twa­rzy zna­le­zio­ny dyk­ta­fon.
-Dla kogo pra­cu­jesz, dla USA?!- wrzesz­czał, przy­gnia­ta­jąc męż­czy­znę do ścia­ny.
-Dla ni­ko­go, po­peł­ni­łem głup­stwo– krzy­czał prze­raź­li­wie Wal­dek, łap­czy­wie ła­piąc po­wie­trze.
-Słu­chaj nie spe­cjal­nie, ob­cho­dzi mnie ten ruski, teraz bę­dziesz robił dla mnie!
-Do­brze, do­brze, zro­bię, co za­chcesz– od­po­wie­dział płacz­li­wym tonem re­stau­ra­tor.
Nagle usły­szał huk, na­past­nik go pu­ścił i upadł na pod­ło­gę.
Uj­rzał Janka z wiel­ką pa­tel­nię w dłoni.
Męż­czyź­ni po­pa­trzy­li na sie­bie prze­stra­sze­ni.
-Le­piej go zwiąż­my, zanim się ock­nie– za­pro­po­no­wał nie­śmia­ło Wal­de­mar.
-Znam kogoś, kto może nam pomóc– oznaj­mił spo­koj­nie kel­ner.
-Dzię­ki Janek.
Przy­wią­za­li na­past­ni­ka za ręce do słupa w kuch­ni, ścier­ką za­kne­blo­wa­li mu usta.
Była ciem­na noc, gdy chło­pak wy­ru­szył po pomoc.
Janek za­nu­rzył się w mroku ob­skur­nej dziel­ni­cy. Ławki i klat­ki scho­do­we były ob­ło­żo­ne przez po­bu­dzo­ną mło­dzież. Gdy prze­cho­dził obok, ba­da­li go agre­syw­ny­mi spoj­rze­nia­mi.
Przy mi­ja­nych ga­ra­żach łysy, rosły chło­pak, ubra­ny we fle­jer­sa, krzy­cząc, roz­bił o zie­mię bu­tel­kę po tanim winie. To­wa­rzy­szą­cy mu ogo­lo­ne wy­rost­ki za­re­ago­wa­li na to gło­śnym śmie­chem.
Prze­ci­snął się przez za­tło­czo­na klat­kę scho­do­wą, jed­ne­go z za­nie­dba­nych blo­ków. Wszedł na dru­gie pię­tro, za­pu­kał trzy razy, po chwi­li jesz­cze dwa razy. Od­cze­kał chwi­lę na ko­ry­ta­rzu. Po paru mi­nu­tach zza drzwi wy­chy­lił się chudy chło­pak, z pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi i prze­tłusz­czo­ny­mi czar­ny­mi wło­sa­mi.
Janek długo nie wra­cał, ochro­niarz ock­nął się i pró­bo­wał się uwol­nić.
Wal­dek, chcąc go uspo­ko­ić, spró­bo­wał ude­rzyć go pa­tel­nią i nie tra­fił. Na­past­nik bły­ska­wicz­nie wy­ko­rzy­stał jego błąd. Pod­ciął go i prze­wró­cił. Za­ło­żył mu no­ży­ce, za­czął dusić no­ga­mi.
Zwar­li się w śmier­tel­nym uści­sku.
Wal­de­mar ude­rzał pa­tel­nią na oślep, parę cio­sów do­się­gło celu. Ochro­niarz coraz sil­niej dusił go koń­czy­na­mi. W ta­kiej pozie za­stał ich po­wra­ca­ją­cy Janek z po­sęp­nym to­wa­rzy­szem. Męż­czy­zna był w wieku około pięć­dzie­się­ciu lat, po­tęż­nej bu­do­wy, miał około stu dzie­więć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, wagi po­wy­żej stu kilo, ubra­ny w czar­ną skó­rza­ną kurt­kę. Był ogo­lo­ny na łyso, twarz miał prze­ora­ną głę­bo­ki­mi bruz­da­mi.
Trzy­mał czar­ną tecz­kę, którą odło­żył na bok.
Męż­czy­zna chwy­cił jedną ręką twarz ofia­ry. Drugą wy­ko­nał szyb­kie i silne szarp­nię­cie. Wal­de­mar i Janek usły­sze­li chrząk­nię­cie, po czym zła­pa­ny ochro­niarz opadł mar­twy na pod­ło­gę ze skrę­co­nym kar­kiem.
Zszo­ko­wa­ni re­stau­ra­to­rzy pa­trzy­li na to prze­ra­że­ni. Wal­dek nie wy­trzy­mał, na­chy­lił się w kon­cie kuch­ni i zwy­mio­to­wał. Nowy zna­jo­my po­wie­dział do trzę­są­cych się bo­ha­te­rów.
-Sie­dzi­my teraz w tym razem.
Po czym otwo­rzył tecz­kę za­wie­ra­ją­cą pro­fe­sjo­nal­ny sprzęt do pod­słu­chów.
koniec


http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/20331

http://www.portal-pisarski.pl/czytaj/62914/projekt-x-rozdzial-1-joanna-rozdzial-2-sokol